niedziela, 10 kwietnia 2022

Aleksy

 

Urodzony kwiecień – maj

Okońsk k. Maniewicz USRR. „Wiekopomna data, mimo braku błyskawic i innych znaków”. W rodzinie Bolesława i Zofii Surma pojawiam się ja. Można się zdziwić dlaczego nie podaję dokładnie daty urodzin, ale z opowiadań matki wynikało, że urodziłem się ok. 20 kwietnia, a zapisany w ZAKS-ie (Urzędzie Stanu Cywilnego) zostałem 2.05.1951 roku. Rodzice po kryjomu dopełnili także i drugiej formalności – ochrzcili mnie w miejscowej Cerkwi, bo katolickiego kościoła po prostu nie było. Ojciec napędził bimbru, sprosił ukraińskich sąsiadów i w ten sposób uczcił doniosłe wydarzenie. Bo takie ono dla moich rodziców było. Po utracie dzieci i żony, ojciec ożenił się powtórnie. Ja zapewne byłem swoistym darem losu i dla niego (miał 52 lata) i matki, która miała wówczas 39 lat.

Rozśpiewany chłopczyk

Wiosna 1956 r. To wydarzenie, które znam z przekazów rodziców zapewne ukształtowało mój organizm na przyszłe lata. Okońscy bimbrownicy uraczyli mnie szklanką bimbru. Ja (jak sądzę) z powodu wrodzonej wstrzemięźliwości, całej zawartości nie wypiłem – bo gdyby tak było, nie byłoby tych tekstów. Łyknąłem pewnie nieźle, bo rodzice najpierw usłyszeli mój śpiew, a kiedy wybiegli, ujrzeli zataczającego się syna. Przeżyłem, a to doświadczenie spowodowało, iż czysty alkohol przedkładam nad inne do dziś, chociaż syn Bartek stara się przekonać mnie do ‚Danielsa’ i podobnych wynalazków.

Przez czapkę nie boli

1958 r. Busówno/ k. Chełma. Wydarzeniem, które mocno utkwiło w mojej pamięci wiąże się z moim niesfornym charakterem. Po repatriacji do Polski, gdzie ojciec zdecydował się na osiedlenie we wsi Busówno w powiecie Chełmskim, rozpocząłem obwąchiwanie nowego terytorium. Z uwagi na to, iż nie miałem bariery językowej (ojciec w domu zawsze rozmawiał ze mną po polsku), nawiązywałem znajomości z rówieśnikami. Kto przeprowadził się na wieś dobrze wie, że „nalotki” zawsze są traktowani jako obcy. Aby więc zyskać akceptację włóczyłem się z chłopakami po polach i torfowiskach. Ojciec, jako że byłem jedynakiem, a i po swoich traumatycznych przeżyciach zabraniał mi tych wypraw. Oczywiście szybko zapominałem o składanych obietnicach, bo kąpiele w torfiankach, łowienie ryb i jazdy konne na oklep były niezwykle atrakcyjne. I miarka się przebrała. Po jednej z takich wypraw wiedziałem, że czeka mnie lanie. Szybko więc przemknąłem na strych po zimową uszankę i wpakowałem ją pod spodnie. Kiedy zbiegałem po schodach, ojciec już czekał z pasem. Mimo tego (a może poprzez to), że był niewidomy schwycił mnie bez trudu. Pas świsnął, a ja wydałem aktorski okrzyk. Ale stary miał zbyt czułe ucho i wychwycił, w tym coś fałszywego. Pomacał mój tyłek no... i od tej pory wiedziałem, że nie uda mi się go przechytrzyć. Bolało jak diabli, pomimo czapki. Dziś wiem, że to lanie ze strachu, aby nikogo już z rodziny nie utracić. A i wtedy za długo nie żywiłem urazy.

Tak hartowała się stal

Lata 1958 – 1965. Szkoła podstawowa był dla mnie też szkołą przetrwania. Zrozumiałem po wielu próbach pozyskania przyjaciół, że zawsze będę obcy. Zatem, jeśli nie mogłem być swój musiałem w inny sposób zaznaczyć swoją pozycję wśród rówieśników. Terenem mojej dominacji stał się sport. W owych latach był on oczkiem w głowie władz zarówno szkolnych, jak i administracyjnych. Odbywały się liczne międzyszkolne spartakiady od gminnych po wojewódzkie. Szybko stałem się czołowym zawodnikiem w skoku wzwyż, w dal oraz siatkówce. Pozwalało mi to na łaskawe traktowanie, niezapomnianej dyrektorki Dudek, która uczył też matematyki. A tu byłem cieniasem. Pani dyrektor miała siostrę, która prowadziła gminną bibliotekę. To ona zaszczepiła mi miłość do książek, która pozostała do dziś. Szkołę zapamiętałem przez pryzmat sportu, setek przeczytanych książek i braku bliskich rówieśników. Nauczyłem się liczyć tylko na siebie i radzić w każdej sytuacji. Tak jak moi bohaterowie, Monte Christo, D’Artagnan, Winnetou i inni. O dziwo nie zaznałem też nieszczęśliwej miłości. Owszem długo na widok jednej takiej serce biło mi mocniej, ale wiedziałem, że jeśli się zaangażuję, gromada swojaków, rzuci się do gardła. No cóż. Jak powiedziałby socjalistyczny klasyk – tak hartowała się stal.

Daleko od szosy

Lata 1965 – 1969 Chełm. Po skończeniu szkoły podstawowej, ojciec, wychodząc z założenia, iż dobry fach to podstawowa, zapisał mnie do Szkoły Rzemiosł Budowlanych w Chełmie. Wybrał mi specjalność murarza, ale kiedy zorientowałem się, że trzeba fizycznie pracować – zmieniłem sobie specjalizację na zbrojarza. Atrybutem tego zawodu był klucz zbrojarski, którym skręcało się metalowe konstrukcje. To już bardziej mi odpowiadało. Męczyłem się strasznie bowiem poza przedmiotami humanistycznymi, reszta szła jak po grudzie. Jakoś przepchnięto mnie do drugiej klasy. Przyszły wakacje i tragedia. Umiera mi ojciec. Przeleżał w szpitalach od wiosny, kiedy wpadł do rowu i zachorował na zapalenie płuc. Potem przyczepiły mu się jakieś ropnie w gardle. Kolejny szpital. Kiedy go odebrałem ze szpitala, już w Chełmie poczuł się źle. W autobusie do domu nastąpił atak serca. Zmarł na moich rękach. Na moją głowę zwaliło się gospodarstwo, bezradna matka i skończyły się beztroskie lata. Dokończyłem jeszcze drugą klasę i przerwałem edukację. Trzeba było myśleć o pracy, aby zarobić na utrzymanie rodziny. Kolejny okres w moim życiu to nieomal kopia serialu „Daleko od szosy”. Zacząłem prace na budowie i szybko zrozumiałem, że bez świadectwa ukończenia szkoły, będę tylko pchał taczki i nosił worki z cementem. Wznowiłem naukę w systemie wieczorowym i zdobyłem upragnione kwalifikacje. Narastało we mnie przekonanie, że budowa to nie jest przyszłość. Miałem ambicję sięgnąć po więcej, ale nie wiedziałem, co zrobić. Przez przypadek zajechał do mnie brat stryjeczny Rysiek Surma i w trakcie rozmowy zasugerował abym zastanowił się nad kariera żołnierza zawodowego. Sam już kilka lat pracował w tym charakterze w Chełmie. Ale co zrobić z matką, kiedy wyjadę? Trzeba było ją zabezpieczyć finansowo na okres przynajmniej dwóch lat. Wiedziałem, że dobrze zarobić można było na brukach? Dostałem się do brygady brukarskiej i od wiosny 1969 roku do sierpnia 1970, budowałem chełmskie ulice. Praca katorżnicza. Od godziny szóstej rano rozpoczynałem przerzucanie kostki granitowej z pobocza na środek budowanej jezdni. Dwa metry z okładem. Kiedy przychodziła reszta brygady, miałem już około 3-4 metrów bieżących zapasu. I resztę dnia trwał wyścig z układaczami. Praca była rozliczana w systemie akordowym i wszyscy pracowali jak szaleni. Kiedy oglądałem film „Człowiek z żelaza”, to przypomniała mi się moja praca przy brukowaniu. Takie samo szaleństwo. Ale zarobki były 3-krotnie wyższe, niż na budowie. Do tego dochodziły pieniądze z „lewej” sprzedaży gruzu granitowego, które brygadzista sprawiedliwie dzielił pomiędzy wszystkich. On też zorientował się, że potrafię wynegocjować maksymalne ceny i od tej pory ja pozyskiwałem klientów, mając przy okazji przerwę w pracy. Zarobiłem wystarczająco, aby zabezpieczyć matkę. Nie zdawałem sobie też sprawy jak bardzo zmężniałem. O swojej sile i sprawności fizycznej przekonałem się podczas jednej z zabaw, kiedy zaatakował mnie dyżurny awanturnik Miecio. Kiedy nie pił, był fajnym, starszym o prawie 10 lat kolegą. Po wódce, atakował każdego, kto się nawinął. A akurat wtedy, ja znalazłem się na jego drodze. Ponieważ wyciągnął nóż – uderzyłem. Trzeba go było doprowadzać do przytomności kilkanaście minut. Nie muszę wspominać, że fama o tym wyczynie zapewniła mi spokój na wielu zabawach.

Kariera „zupaka”

W sierpniu 1970 roku, pojechałem do Poznania zdawać egzamin do Szkoły Chorążych w Wyższej Szkole Służb Kwatermistrzowskich. Istniała tylko jedyna specjalność dla absolwentów szkół zawodowych. Żywnościowa. Pozostałe kierunki były dostępne dla osób ze średnim wykształceniem. W trakcie egzaminów przekazano informacje, iż w związku z dużą liczbą tych ostatnich, wybrany kierunek jest niedostępny dla takich jak ja. Zaproponowano nam naukę w szkole Podoficerskiej w Grudziądzu. Bez zastanowienia wyraziłem zgodę. Miałem przekonanie, że to tylko przeszkoda na drodze do upragnionej gwiazdki. We wrześniu – zameldowałem się w Ośrodku Szkolenia Służb Kwatermistrzowskich w Grudziądzu. Miałem chyba „wrodzony dryg” do wojska, bo okres, gdzie wielu moich kolegów „leczyło się z wojska” dla mnie był niezwykle ciekawy. Najpierw to tzw. „unitarka” (dla niewtajemniczonych –okres przygotowawczy do złożenia przysięgi). Dla wielu kolegów – udręka, dla mnie ciekawe wyzwanie. Musztry, codzienne zaprawy poranne na Wisłą, wielokilometrowe marsze, „małpi gaj” (taktyczny tor przeszkód), nocne strzelania – po prostu lubiłem. Nauka przychodziła mi łatwo, brałem udział w rozlicznych zajęciach ko, trochę boksowałem, podnosiłem ciężary. Nie zauważyłem, nawet kiedy przeleciało dwa miesiące i nadeszła owa „PRZYSIĘGA”. Po niej początek wypraw do miasta, możliwość wyjazdu do domu. Wyprawy do miasta do zbyt atrakcyjnych nie należały, bo, z uwagi na ogromną ilość żołnierzy, mieszkańcy Grudziądza do życzliwych wobec nich nie należeli. Oczywiście ta niechęć była demonstrowana i przez dziewczyny. Bez względu na mniej czy bardziej wyrafinowane sposoby zawarcia znajomości. Ani hasełka typu, ej lala lub mała poznajmy się, ani kulturalne zaproszenia do kawiarni – nie znajdowały uznania. To nie, tak, że żołnierze się nie podobali, ale po prostu pokazanie się z nimi – było przez „autochtonów” piętnowane. Początkowo byłem tylko kibicem owych „podrywów”, bo zostawiłem na Lubelszczyźnie (a konkretnie w Grabniaku za Cycowem) moją pierwszą wielką miłość – filigranową Irenkę. Tak refleksyjnie stwierdzę, że ta pierwsza dziewczyna, w której kochałem się prawdziwie – pozostaje w sercu i pamięci do końca życia. Niestety miłość nie wytrzymała próby czasu. Po półrocznej rozłące, nastąpiło zerwanie z moją Ireną. Pewno za wcześnie było na podejmowanie „męskich” decyzji a brak kontaktów nie sprzyjał trwałości związku. Potrzebowałem nieco wyciszenia, aby z tym się uporać, a takie momenty były tylko podczas przepustek. Chodziłem wtedy na punkt widokowy nad Wisłą, zabierałem książkę i ... leczyłem zbolałe serce. Nawet nie zauważałem, że stałem się obiektem obserwacji, pewnej blondynki, zaintrygowanej takim nietypowym żołnierzykiem. Do tego stopnia, że zostałem zagadnięty przez nią, a pretekstem była książka. I tak zrodził się flircik z Basią, a metoda „na książkę” była przez kilku moich kolegów testowana na pannach z Grudziądza. Nie wiem, z jakim skutkiem, bo byłem zaabsorbowany rozwijającym się związkiem, który mógłby zakończyć się utratą swobody kawalerskiej, gdyby nie życzliwość kolegów i mojego dowódcy. Otóż kolejne pół roku, to w zasadzie stałe „przepustowe” pobyty w domu rodzinnym Basi, wyjścia na dancingi w „cywilkach”, bo sprawiono mi garnitur i resztę, aby Basi nie zarzucano „szlajania się” z żołnierzem. I tak w zasadzie bez mojego udziału stałem się oficjalnym narzeczonym, a zapobiegliwy przyszły teść, załatwił bez mojej wiedzy praktykę podoficerską w macierzystej Szkole. Zapewne zakończyłoby się to ślubem, bo Basia była przeuroczą dziewczyną, rodzice bardzo zamożni (badylarze) i życzliwi, a ja nie stawiałem oporu. Dopiero na pożegnalnym wieczorze z kolegami z mojej kompanii z udziałem dowódców, po solidnej dawce alkoholu – rozżaliłem nad końcem kawalerskiej wolności. Pocieszał mnie i dowódca, i koledzy, podając kolejne kieliszki, aż „urwał mi się film”. Zbudziło mnie bolesne regularne łupanie w głowie, które okazało się regularnym turkotem... pociągu. Nie wiedziałem ani, gdzie jadę ani, po co. To wyjaśnili mi trzej koledzy z kompanii, którzy podróżowali razem ze mną. Otóż mój dowódca postanowił zapobiec katastrofie i wystawił mi w nocy skierowanie na praktykę w Poznaniu, a moje miejsce zajął kolega, któremu na pobycie w Grudziądzu bardzo zależało. I tak ręka dowódcy uratowała mnie przed przedwczesnym ożenkiem i zawiodła do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Kwatermistrzowskich, gdzie przecież rok wcześniej chciałem zaczynać swoją karierę w wojsku. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie? Drugi raz zdarzył mi się taki „powrót do przeszłości” już współcześnie, bo w 2009 roku. Rozpocząłem studia podyplomowe na kierunku, doradztwo zawodowe w Wyższej Szkole im. B. Jańskiego w Chełmie. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że obiekty tej uczelni to moja pierwsza zawodówka. Szkoła Rzemiosł Budowlanych, którą opuściłem w 1969 roku. A Basia? Basia po kilku wizytach zorientowała się, że moje plany nie przewidują jej stałej obecności i zaprzestała kontaktów. Ale oczywiście zachowała miejsce w mojej pamięci. Podobnie jak Poznań, gdzie przyszło mi spędzić kolejne dziesięć lat służby.

Na wielkomiejskich trotuarach

Poznań zajmuje w moim sercu miejsce szczególne. Mieszkałem tam 10 lat (1971-1981) To świadek moich sukcesów życiowych, kariery wojskowej, ale także rozwoju osobistego i nabywania cech człowieka kulturalnego. Wielu wielkomiejskich mądrali twierdzi, że kultura osobista jest cechą kształtowaną od dziecka –sugerując, że tylko ci wychowani w mieście, w dobrych domach mają przywilej ludzi prawdziwie kulturalnych. Mój przykład, tezie tej przeczy. Wychowałem się w środowisku wiejskim, rodzice byli ludźmi prostymi, a przecież trudno mi zarzucić brak ogłady, nawyków kulturalnego zachowania i potrzeby uczestnictwa w kulturze jako takiej. A moja edukacja zaczynała się właśnie w Poznaniu od pierwszego spaceru po tym mieście. Pierwsze kroki skierowałem do centrum, a po drodze była urocza alejka spacerowa obok najbardziej (wtedy) reprezentacyjnego hotelu Merkury. Paliłem papierosa i idąc ową alejką gapiłem się na otoczenie. Podziwiałem bardzo czyste otoczenie i chodnik. Niedopałek nonszalancko „pstryknąłem” w dal, a po chwili usłyszałem okrzyk – Panie wojskowy! Starszy pan, który ów okrzyk wydał podniósł mój niedopałek, popatrzył na mnie i zaniósł do kosza. Tak oto otrzymałem pierwszą lekcję zachowania się i od tej pory, wiedziałem, czym się to miasto różni od innych. W latach 70. należało do najczystszych i najbardziej zadbanych miast. A przybysze tacy jak ja byli kulturalnie zachęcani do dbałości o ów porządek. Trudno też było nie słyszeć publicznych czy kawiarnianych rozmów o wydarzeniach kulturalnych. Poznaniacy w kulturze uczestniczą i swoim przykładem zachęcili mnie do wizyt w przybytkach kultury. Zatem rozpocząłem poznawanie teatrów Starego i Nowego, gdzie ten ostatni, zwłaszcza za dyrekcji Pani Cywińskiej wystawiał sztuki bardzo kontrowersyjne i niezbyt zgodne z polityką panującej partii.

Towarzysz, student, oficer

Partia! Czytelnik zapewne od pewnego czasu zastanawiał się jak sobie z tym „pasztetem” poradzę. Otóż, jeśli spodziewał się, że po takim okresie zasunę (jak wielu obecnie, to robi) opowiastkę jak to udało mi się być nie „namoczonym” żołnierzem i obywatelem – srodze się rozczaruje. Byłem członkiem partii, a dowiedziałem się o tym 2 lata po fakcie przystąpienia. Jak to możliwe? Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia 1970 roku w Ośrodku Szkolenia Służb Kwatermistrzowskich w Grudziądzu, gdzie szkoliłem się na podoficera zawodowego, zgromadzono na wieczornym apelu cały skład osobowy szkoły. Przemawiali po kolei Komendant i jego zastępca, którzy poinformowali, że nastąpiły zmiany przywództwa w partii, a my jako elewi, mamy wyrazić swoje poparcie dla jakiegoś Gierka. Następnie plutonami podchodziliśmy do stołów i składaliśmy podpisy. I do sal. W Poznaniu po prawie dwuletnim pobycie wezwał mnie oficer z pionu kwatermistrzowskiego (byłem wówczas szefem kuchni) i zapytał dlaczego nie uczestniczę w życiu partii. Dowiedziałem się, że jestem członkiem PZPR od tego grudniowego momentu. Szczerze – nawet się nie zdziwiłem, a skoro byłem – to zacząłem w tym partyjnym życiu uczestniczyć. Nawet mi się podobało, bo podczas zebrań byłem traktowany jak równy przez moich przełożonych. Dowiedziałem się też, że jako członek mam prawo wyrażać opinie o wszystkich negatywnych aspektach zauważonych w Szkole. (Wyższa Szkoła Oficerska Służb Kwatermistrzowskich im. Mariana Buczka (WSOSK) – była uczelnia Sił Zbrojnych PRL i SZ RP, funkcjonująca w latach 1971-1994). No i to mnie zgubiło, kiedy po skończeniu studiów i mianowaniu na stopień podporucznika przymierzałem się do dalszego funkcjonowania jako wykładowca w mojej szkole. Ale to końcowy epizod mojej poznańskiej przygody. Bo najpierw się ożeniłem, następnie, wychodząc z założenia, iż nie mogę być gorzej wykształcony od żony – „zrobiłem” maturę i z rozpędu poprosiłem moich przełożonych o skierowanie na studia wyższe. No i tu był pierwszy kubeł wody, na łeb napchany frazesami o równych szansach dla wszystkich żołnierzy zawodowych. Skierowania uprawniające do studiowania bez egzaminów wstępnych były, ale tylko dla oficerów, którzy piastując w miarę wysokie stanowiska nie posiadali wyższego wykształcenia. Kiedy pełen oburzenia udałem się ze skargą na „niesprawiedliwość” do z-cy Komendanta, usłyszałem, że możliwa jest warunkowa zgoda na studiowanie. Złożyłem stosowną prośbę i ponieważ w tym czasie byłem szefem unikalnej w wojsku „Szkoły Podchorążych Rezerwy” dla absolwentów uczelni cywilnych – zgodę taką otrzymałem. Ale nie na historię, która była moim konikiem, lecz na pedagogikę – o której po raz pierwszy w życiu usłyszałem. Zapewne decydenci sądzili, iż wyłożę się na egzaminach wstępnych, bo o jedno miejsce walczyło siedem osób. Ale zdałem i od października 1977 roku rozpocząłem studia wieczorowe w Instytucie Pedagogiki UAM. Po zaliczeniu drugiego roku dziekan wydziału poinformował, że z uwagi na wysokie oceny mogą przystąpić do indywidualnego trybu studiowania co skracało okres do 3, 5 roku. Dzięki temu, kiedy moje koleżanki i koledzy z roku odbierali świadectwo absolutoryjne w czerwcu 1981 roku – ja uczestniczyłem na gali, jako pierwszy magister, bo obroniłem się w lutym tego roku. No taki zdolny byłem. Następnie kilkumiesięczny kurs oficerski w „Zmechu” Wrocław a w październiku stanąłem w szyku moich podwładnych, aby wraz z nimi otrzymać pierwsze szlify oficerskie. W korpusie oficerów politycznych – bo absolwenci kierunków humanistycznych z „automatu” dostawali takie przydziały. Przy okazji powiem, że moja duma to pikuś, wobec bezsilnej złości moich podchorążych, którzy zwyczajowo przepuszczali dotychczasowych, przełożonych, niższych stopniem, przez szpalerek „salutowy”. A ja byłem tym jedynym z niższym stopniem. To tyle z przyjemności bowiem, kiedy zameldowałem się w celu otrzymania przydziału w cyklu przedmiotowym – ówczesny komendant stwierdził, że ... nie ma dla mnie miejsca. Po wyjaśnienia kazał pójść do swojego zastępcy. Tam dowiedziałem się, że Szkoła pyskaczy nie potrzebuje. Uprzejmie zaproponował, abym wybrał sobie jednostkę – dosłownie – „jak taki z was Wołodyjowski, to koniecznie na rubieżach Rzeczpospolitej”. Miałem na urlopie przemyśleć, gdzie „chcę” służyć. No cóż, żona z okolic Zamościa, zatem trzeba było poczynić nieco starań, aby tam trafić. Starania zakończyły się zgodą ówczesnego komendanta TSWL, a ja niezależnie od tego ćwiczyłem przed rozmową, strategię działania i studiowałem topografię jednostek na granicach. W trakcie rozmowy zapytano mnie, czy wybrałem dalsze miejsce służby. Ze strapioną miną powiedziałem, że mogę na ślepo wskazać dowolne miejsce na mapie, bo i tak mi wszystko jedno. Wskazujcie –usłyszałem głos zastępcy komendanta, Prawie, nie patrząc, dotknąłem miejsca na dole mapy. – Co tam macie? – Lublin. – No nie za duże miasto. – Dęblin. – Do szkółki też nie pójdziecie. – Zamość – O Zamość pod samą granicą! Zgoda. Ten dialog zapewne przypomniał sobie pan pułkownik, kiedy po kilku latach spotkaliśmy się na odprawie w Dowództwie Wojsk Lotniczych. Zapamiętał mnie – a jakże i kiedy zapytał jak mi w Zamościu z odpowiedzi wyręczył mnie mój przełożony, informując, że całkiem dobrze, bo mieszkają tu teściowie. Zobaczyć taką minę – bezcenne. Wyjeżdżałem do Zamościa, maluszkiem (Fiat 126P) popołudniem 12 grudnia 1981 roku. Przejechałem ponad 500 km, aby około 2 w nocy położyć się do łóżka. Po przebudzeniu około g. 10, wyszedłem na korytarz wojskowego hotelu i usłyszałem zdziwiony głos recepcjonistki – Panie poruczniku co Pan tu robi? Wojna przecież! Był ranek 13 grudnia 1981 roku. Pierwszy dzień stanu wojennego, który zaskoczył mnie, wojsko i Polaków.

Jak to na wojence...

Stan wojenny rozpocząłem w TSWL Zamość. Zostałem skierowany do Cyklu przedmiotów społeczno – politycznych. Pełniłem funkcję młodszego wykładowcy przez okres trzech lat. Praca polegała na prowadzeniu zajęć z historii Polski. Materiałem do opracowania konspektów na poszczególne lekcje były materiały GZP (Główny Zarząd Polityczny). Najpierw były to zajęcia z żołnierzami służby czynnej, a kiedy powstała u nas Kompania Podchorążych Rezerwy, utworzona dla absolwentów wyższych cywilnych uczelni – zostałem skierowany do ich nauki. Byli studenci szybko zorientowali się, że jestem zobowiązany przedstawić im oficjalną wykładnię wydarzeń, ale potem mogli sobie pozwolić na swobodne wypowiedzi. Oczywiście bardzo krytyczne, ale pozwalałem im się wygadać. Byli na tyle inteligentni, że podczas hospitacji zajęć przez wyższych przełożonych – recytowali oficjalne formułki. Zapewne jakieś przecieki do przełożonych dotarły bowiem z funkcji wykładowcy mnie relegowano i oddelegowano pod rozkazy Komisarza wojskowego na województwo Lubelskie. Skierowano mnie do Wojskowej Grupa Operacyjnej, która mieściła się w Biłgoraju. Do naszych zadań należały spotkania z pracownikami lokalnych zakładów pracy w celu rozwiązywania ich problemów. Najczęściej podejmowane interwencje dotyczyły zaopatrzenia w surowce do produkcji, pomocy w pozyskiwaniu brakujących środków ochrony (odzież, środki czystości itp.) Rzadko się o tym mówi, ale ta pomoc, a także możliwość wsparcia w sprawach osobistych – była przyjmowana z autentyczną wdzięcznością. Także, że strony działaczy Solidarności. Raz w tygodniu wyruszaliśmy na swoiste rajdy po wybranych wsiach Lubelszczyzny z tzw. „akcją uświadamiającą”. Najczęściej ograniczały się one do wizyt u gospodarzy w celu nakłonienia ich do sprzedaży tuczników i bydła. Tłumaczyliśmy, że w miastach brakuje żywności, a ich obywatelskim obowiązkiem jest dostarczenie produktów rolnych. Jaki to odnosiło skutek nie wiem, bo po krótkich wizytach wyruszaliśmy dalej. Sądzę, że celem naszych wycieczek było pokazanie wojska jako przyjacielskiej formacji, a nie okupanta własnego kraju. Osobiście nigdy podczas wszelkich kontaktów nie odczuwałem wrogości czy dystansu. Ludność raczej traktowała nas jako „ścianę płaczu”, uważając, że ich skargi dotrą do rządzących. Po kilku miesiącach powróciłem do TSWL, a mój wyższy przełożony wyznaczył mi nowe obowiązki. Rozpocząłem pracę sztabową.

Wojskowy społecznik

W 1984 roku zaproponowano udział wyborach do Rady Zamościa. Miałem już licznych znajomych w środowisku cywilnym, aktywnie uczestniczyłem w działalności modnego wówczas i nieco elitarnego Klubu Młodej Inteligencji, i to środowisko zachęciło mnie do startu w wyborach. Tak zrobiłem. Odbyłem wiele spotkań wyborczych, notowałem wypowiedzi, nie składałem deklaracji i to chyba przekonało głosujących. Zostałem więc radnym. Przed inauguracyjną sesją za moją namową powołano nieformalny zespół Młodych Radnych, który liczył 38 osób, a więc prawie połowę składu Rady. Przygotowaliśmy listę swoich kandydatów do Zarządu Rady włącznie z kandydatem na przewodniczącego. Bój był ogromny, osoby reprezentujące w Radzie słuszną „linię” robiły wszystko, włącznie z indywidualnym zastraszaniem naszych kandydatów. Część w obawie o własne miejsca pracy zrezygnowała z dalszych tur wyborczych. Przegraliśmy, ale zaznaczyliśmy swoją obecność w tym gremium. Po 2 latach przypomniano o mojej aktywności i zaproszono do Zarządu Głównego ZSMP na rozmowę. Do dzisiaj nie wiem, jaki był cel tej wizyty. Być może była w zanadrzu jakaś propozycja pracy w tej strukturze, ale ostatecznie skończyło się na koniaczku i kawie u zastępcy Przewodniczącego. A ja miałem okazję poznać osobiście późniejszych ważnych polityków, w tym Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, Premiera Włodzimierza Cimoszewicza, czy wieloletniego posła Jerzego Szmajdzińskiego. Pod koniec kadencji mieszkańcy mojej Spółdzielni Mieszkaniowej wybrali mnie do Rady Spółdzielni. Miło wspominam ten okres, bowiem dawałem upust swojej społecznikowskiej pasji, a zarazem poznawałem wiele osób co procentowało podczas mojego kolejnego zakrętu w życiu zawodowym. To swoiste odwojskowienie, realna wiedza o sytuacji w kraju przy jednoczesnym zderzeniu z nierzetelnymi informacjami, jakie rozpowszechniano w wojsku – zaczęło owocować rozważaniem o rezygnacji z kariery wojskowej.

Na swoim

W 1989 roku złożyłem raport o zwolnienie z zawodowej służby. Nie było to łatwe. Komendant TSWL podarł mój pierwszy i wrzucił do kosza. Drugi wysłałem zgodnie z przepisami bezpośrednio do MON. Zostałem wezwany tam na rozmowę dyscyplinującą. Zamiast, jednak kary otrzymałem zgodę. Zdecydowała moja determinacja i niezła bezczelność bowiem na pytanie ówczesnego wiceministra – a co, jeśli was nie zwolnimy – odpowiedziałem – Obywatelu generale wojsko bardzo lubię, ale nie chcę już w nim służyć. Jeśli trzeba, to na apelu porannym zrobię kupę do własnej czapki i zwolnicie mnie jako niepoczytalnego – a z jaką datą mam was zwolnić? – może być np. 11 listopada. Tak też się stało. Zostałem zwolniony w nieobchodzone wówczas Święto Niepodległości i ruszyłem w miasto, aby zastanowić się, co będę dalej robić. Pomysły już chodziły po głowie, ale trzeba było je sprawdzić i dopracować.

Zamiast zawile opisywać co i jak zamierzałem zrobić zacytuję fragment mojej publikacji „Pomysł – Pieniądze – Przedsiębiorstwo”. Był to poradnik dla młodych przedsiębiorców. W roku wydania znalazł się nawet wśród 10 publikacji nominowanych do nagrody „Ekonomicus”. Zatem fragment, który doskonale opowiada o moich kolejnych latach: „W 1989 roku zdecydowałem o odejściu z armii, która zapewniała mi stabilne warunki życiowe, perspektywy awansu zawodowego i płacowego, aż do osiągnięcia emerytury. Pozostało „odsłużyć” zaledwie 15 lat. Okres ciężkiej służby i wyrzeczeń miałem już za sobą. Dlaczego odszedłem? W telewizji widziałem, jak często bardzo młodzi ludzie rozkręcali różnorodne interesy i bardzo im tego zazdrościłem. Korciło mnie, aby to robić „na spocznij”. Po odejściu – rozpocząłem poszukiwanie pomysłu na swoją firmę. Szeroko otwierałem oczy i nastawiałem uszy. Podglądałem innych. Byłem codziennym bywalcem bazarów i targowisk. Rozmawiałem z wieloma znajomymi, nawiązywałem kontakty z osobami, które uruchamiały ciekawe przedsięwzięcia. Zastanawiałem się, czy sam bym tak potrafił, co mógłbym w danej branży robić lepiej, niż oni. Czy klienci zaakceptowaliby mnie i moją ofertę. Trwało to zaledwie miesiąc. Najprostszym rozwiązaniem wydawał się handel, chociaż monotonia mnie nieco przerażała. Trzeba też było codziennie powtarzać to samo, a nie wydawało mi się abym to polubił. Postanowiłem rozpocząć działalność w branży, nazwijmy ją „turystycznej”. Firma organizowała wycieczki handlowe na wschód. O jej podjęciu przesądziły moje zdolności organizacyjne wyniesione z armii, a także znajomość języka rosyjskiego i ukraińskiego. Umiejętności pozyskania transportu, wyszukania wartościowych współpracowników: pilotów wycieczek znających język i kraje takie jak Rumunię, Węgry, Czechy. Najpierw pojechałem jako uczestnik wycieczki innych organizatorów. Po powrocie wiedziałem, jakie działania podjąć, jaką ofertą skusić klientów. Wynająłem biuro (przybudówka domu jednorodzinnego) i tam przez kilka dni dokonywałem kalkulacji kosztów, „załatwiałem” autobusy. Rozpocząłem wkrótce rekrutację spośród osób handlujących na targowiskach oraz moich współtowarzyszy z wyprawy. Pierwsza „wycieczka”, którą sam pilotowałem wyruszyła w 2 tygodnie od założenia firmy. Nie zainwestowałem w nią ani grosza. Pieniądze pochodziły od moich klientów.

Taki był początek mojej 25-letniej biznesowej przygody.

Od tego czasu prowadziłem wiele rodzajów działalności. Byłem pośrednikiem w obrocie zagranicznym i w ramach własnej firmy w nim uczestniczyłem. Sprzedawałem maszyny i narzędzia rolnicze, prowadziłem sieć video-wypożyczalni i hurtownię filmów, zajmowałem się na dużą skalę sprzedażą sprzętu telekomunikacyjnego oraz instalacją i serwisowaniem central telefonicznych, sprzedażą i produkcją komputerów, usługami w branży IT (nawet miałem tytuł „Człowieka roku IT”), organizacją szkoleń, a ostatnimi czasy – wykładami i doradztwem w zakresie działalności gospodarczej i tworzenia biznesplanów.

Dorabiałem też pisaniem na zlecenie.Jestem autorem ponad 300 skutecznych wniosków i biznesplanów dotacyjnych.”.

W trakcie prowadzenia zajęć w projektach unijnych, postanowiłem uzupełnić edukację. W 60. urodziny, odebrałem dyplom studiów podyplomowych, uzyskując tytuł doradcy zawodowego.

Działalność zamknąłem po 26 latach. Długo na tej dobrowolnej emeryturze nie wytrwałem. Miałem jeszcze 18 miesięczny okres pracy w charakterze doradcy zawodowego w Uczelni Państwowej w Zamościu. Mój kontrakt opiewał na 2 tury po półtora roku, ale w lutym 2020 roku poinformowałem Władze Uczelni o swojej rezygnacji. Bardziej, nęcił mnie aktywny wypoczynek na swoim wiejskim siedlisku „Gęsi Wygon”, niż pieniądze. Cóż, jak się ma 70 lat warto wybrać „być”, niż „mieć”. Ponieważ już od roku zbierałem materiały do napisania książki o historii mojej rodziny – to także był argument za rezygnacją z pracy.  Pewno to przypadek, ale kiedy żegnałem się z koleżankami i kolegami – rektor ogłosił pracę zdalną. Zaczął się cholerny koronawirus.

Na emeryturze

Jak napisałem, rozpoczęcie nowego okresu w moim życiu, nie oznacza bezczynności. Kończę książkę dotyczącą moich rodzinnych korzeni. W najśmielszych marzeniach nie sądziłem, że zdobędę tak dużo informacji i zdjęć. Pisząc te słowa z wielką dumą, spoglądam na ściany mojego wiejskiego domu. Wcześniej puste, dzisiaj zapełniły się fotografiami rodzinnymi. Mojego przyrodniego rodzeństwa, cioci i stryjów. A mój dziadek doczekał się portretu w centralnym miejscu mojej galerii.

Jestem także człowiekiem spełnionym w życiu rodzinnym. Co prawda jak zadra tkwi w pamięci rozwód z pierwszą żoną. Dostrzegam w tym i moją winę. Ale stało się. Ożeniłem się po raz drugi, po siedmiu latach od zerwania małżeństwa. Jestem w tym związku bardzo szczęśliwy. Oboje jesteśmy. To efekt wykorzystania naszych smutnych doświadczeń z pierwszych związków. Wyżywamy się na wiejskiej posesji, aktywnie uprawiamy turystykę rowerową. Tworzymy wraz z naszymi dziećmi i wnukami całkiem pokaźną patchworkową rodzinę. Owocem mojego małżeństwa jest córka Wiola i syn Bartek. Moja żona ma syna Sebastiana. Jesteśmy dziadkami dla mojej czwórki wnuków, moich – Olgi i Benjamina Piotrowiczów oraz wnuków żony – Julii i Jasia Klonowskich.

Liczę jeszcze na wnuki od syna. I to by było na tyle. Ciąg dalszy napisze już życie.


ŹRÓDŁA- MAPY- ZDJĘCIA:


Zdjęcia dzieciństwa do 1957 roku. Okońsk na Wołyniu

Zdjęcia dzieciństwa po 1958 roku. Busówno, powiat Chełmski



Okres szkoły zawodowej,
Chełm, lata 60-te.


1970-1972. Ośrodek Szkolenia Służb Kwatermistrzowskich. Od elewa do kaprala zawodowego.
Po nominacji przydział na szefa kuchni w WOSK Poznań.


1984. Techniczna Szkoła Wojsk Lotniczych w Zamościu. Autor 1 z lewej
w stopniu porucznika. Przeskok z podoficera (st. Sierżant) do oficera to
efekt ukończonych studiów magisterskich na UAM w Poznaniu i kursu
oficerów piechoty w Wyższej Szkole Wojsk Lądowych we Wrocławiu.
Październik 1981 promocja na stopień podporucznika. 1984 awans na
porucznika. W 1987 nominacja na „żelaznego” kapitana (bo to mój ostatni stopień w wojsku).

W stanie spoczynku powróciłem do munduru, w jakim spędziłem większość
służby. Szabla jest prezentem zamojskich kolegów na 65 urodziny. Mundur
zakładam zawsze w Święto Wojska Polskiego. Na maszt siedliska „Gęsi
Wygon” wędruje biało-czerwona.


02 lutego 2008.   Ślub z Ryszardą Klonowską – Surma.

Okres działalności gospodarczej – to także relacje biznesowo – towarzyskie. Tu pobyt w Starym Sączu.
Z lewej rodzina mojego partnera Bogdana. Z prawej autor z żoną Ryszardą.


Rok 2005. Jako Prezes Grupy„Polskie Sklepy Komputerowe” odbieram statuetkę i dyplom „Postać Rynku IT” za skonsolidowanie detalistów komputerowych.

Wnuczka Ola też uczestniczyła w moim życiu biznesowym




Syn Bartek w Polsce (Zwierzyniec) i UK (odbiera akt brytyjskiego obywatelstwa)


Zamość 2021. Od lewej wnuczka Ola, córka Wioletta, wnuk Benjamin, syn Bartosz i zięć Paweł.


Praca zdalna w okresie koronowirusa na Gęsim Wygonie.
Syn Bartek i jego partnerka życiowa Marta

Gwarno na siedlisku. 2021. Od lewej Jason - Australijczyk, Bartek i jego partnerka Marta Wacowska,
Aleksy, Holly - Brytyjka, córka Wiola i żona Ryszarda. Benio zajęty grą komputerową.



Moja żona Ryszarda.
Kwiaty i krzewy to jej wielkie hobby.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz